Cokolwiek napiszę, cokolwiek przeczytam staje się puste. Brzęk jak w pustej blaszanej beczce. Czekała na deszczówkę, a dostała kamień. Brzęk…
Czytam na głos Tischnera, Krenzera, Grun’a, Kołakowskiego, Ewargiusza. Nic nie daje! Żadna fraza mnie nie dopada, nie dodaje otuchy, nie daje kopa! Zakładam wielkie słuchawki i czuję Joy Divison, Floydów, Led Zeppelin – złe wybory. Szamoczę się i zmieniam na VOO VOO. Nic! Oglądam „Wilbur chce się zabić”. Trochę lepiej…
Wyszedłem z domu tylko po tani sos do makaronu, ale już czuję, że mój organizm ani sosu, ani pasty nie pragnie.
Od ściany w pokoju do okna w kuchni. Biegnę, zaczynam robić przysiady. Wariuję! Euforii nie da się stworzyć, można ją tylko kupić…
Wymyślanie siebie od początku jest zadaniem łatwym dla prozaika czy malarza. A mi brakuje słów, a kolory znowu są proste: czarny i biały.
Miałem nadzieję, teraz widzę zgliszcza. Pieprzenie o moim użalaniu się wkładam między bajki.
To dlaczego (nadal) kocham życie? Bo jutro lub w niedzielę wraca Szymon…