poniedziałek, 31 stycznia 2011

słuchając


Dźwięk, jakikolwiek by nie był, to właśnie w nim tkwi siła. Siła strachu i nadziei. Dźwięk pokonuje obraz, wygrywa przez nokaut w pierwszej rundzie.
Bywa, że rozkoszuje się śmiechem byłej. Rozpoznaję jej szczęście. Bywa, że rozłączam się po pierwszym zdaniu. Już ton zapowiada burzę.
Nasłuchuję dzwonka Szymona, tego z telefonu lub tego do drzwi. Słyszę jego kroki, rozróżniam zły dzień, radosną wiadomość lub zniecierpliwienie. Każde słowo w pośpiechu lub dobierane leniwie, pieszczę i łamię kody jego dojrzewania.
Miesiącami milcząca ma., to dźwięk, który uwiera. Boli.
Brzdęk czajnika wywołuje mnie do kuchni, gwizdek na peronie przywołuje do wyprawy. Deszcz wpędza do mieszkania. Krzyk kobiety z naprzeciwka zagłuszam Marią Callas. Taniec pijaka z góry, on sam okrasza brzdękiem tłuczonego szkła.
Nie potrafię pływać, ale są godziny, że jak szaleniec podążam przez fale dźwięku. Zamykam oczy i z olimpijską dokładnością pokonuję dystans, by nagle poczuć jak wiotczeją mięśnie. Tonę. Tonę w monotonii szumu. Jednostajnego, tak dobrze znanego. Samotnego.
Czasami przychodzi ratunek, częściej poddaję się i w głębinie znikam na wiele godzin, dni, miesięcy.
Na dnie budzi mnie głos. Przyprawiam go muzyką, tupaniem, drapaniem, szukaniem odpowiedniej sylaby, potem słowa, wreszcie zdania. Narodzony z ciszy, zawierzam nowych sygnałom.
Dziękuję, proszę, do jutra, zgoda, może, lepiej. Ktoś nierozpoznany, przypadkowy budzi we mnie ochotę. Jednym słowem, dźwiękiem daje szansę, że słuchając zacznę także widzieć.

środa, 26 stycznia 2011

wracając

Biegnę sprawdzić czy zamknąłem mieszkanie. Obarczam się wyłączonym żelazkiem, martwię tlącym się petem. Natręctwa? Nie pamiętam co zrobiłem przed pięcioma minutami, zapominam co napisałem w pierwszym zdaniu, ale mam przed sobą szczegółową panoramę przeszłości. Każdego dnia wracają do mnie kalki minionych lat.
Wracam do szczenięctwa, zagniewanego smarkacza i wiecznie niedojrzałego mężczyzny.
Wystarczy jeden impuls, by dzień z 1977, 1982, 1987, 1996, 2002... powrócił i wywlekał na wierzch dialogi, spojrzenia, zawodzenia, ubrania, rozebrania, łzy, wódkę, mleko. Plewy przeszłości.
Ale w tych plewach odnajduję i złote okruchy. Dotykam ich opuszkami palców i głaszczę swojego psa Beja.
Uczepiłem się jego sierści, czuję zapach i język na policzku i dłoniach. Gotuję kaszę, myję miskę. On patrzy, a w ślepiach odbija się chłopak, ja.
W ostatnich dniach, jakby na deser zacząłem czytać Historię Edgara, Davida Wroblewskiego. Psów tam jak deszczu, ulewa. Wspomnienia i lektura wprowadziły mnie do szaleńczego pragnienia posiadania psa. Tylko, że mieć go nie mogę. Zakaz właścicieli mieszkania.
Przywołuję Beja, zamykam oczy i grzeję się jego ciepłem. Głaszczę po łbie, drapie po brzuchu. W drzwiach stają ludzie z lat minionych. Beju nie wie czy ma szczekać, patrzy na mnie, ja przeraźliwie krzyczę: Bierz ichhhhh!!! Biegnie w ich kierunku i znikają, i znika, i wraca, i powracają. Codziennie.

środa, 12 stycznia 2011

lecąc



Oto jest czas, on zmienić ma nas.
Wędrując, potykając się o ludzi w pociągach, na leśnych duktach mam ogromną ochotę zaczepić, szturchnąć, dowiedzieć się.
Czuję, że coraz mniej wiem, jakbym nic nie przeczytał, nic nie przeżył, niewiele przegrał, nic nie wygrał.
Jestem gotowy otworzyć śluzy swoich wątpliwości wobec innych, ale boję się śmieszności. Obawiam się braku zrozumienia.
Wracam więc z moich wędrówek na przygotowany dzień wcześniej obiad. Zjadam go w pośpiechu, bo zdaje mi się, że mam jeszcze tyle zajęć, tyle powodów, by czekać na niezapowiedzianą wizytę. Ale nic takiego się nie dzieje, a więc zabieram się za czynności stałe: kolejny obiad, lektura, pisanie, kawa, papierosy, łzy, muzyka, kurz na parapecie.
Potem telefon do syna, wyciszam dźwięk, odwiedzam kilka stron w sieci, gdy mam pieniądze wywołuję zdjęcia i sen, który często nie pojawia się wcale. Zmęczony nocą ruszam i znowu chcę zaczepiać, szturchać, słuchać. Chcę być zauważonym w tym mrowisku.
Nic się jednak nie dzieje. Wtedy bawię się w skojarzenia. Łączę siwego, wysokiego sprzedawcę papierosów z niską blondynką z cukierniczego. Widzę ich romans. W końcu sam go stworzyłem.
Potem są kolejne pary, tylko ja nie do pary.
Nazywaj rzeczy po imieniu, a zmienią się w okamgnieniu.
Gdy swaty przestają mnie bawić, stoję przed obrazem rozkładu jazdy pociągów. Wybieram miejsca gdzie mógłbym pojechać. Sprawdzam skomplikowane połączenia w informacji, notuję i idę przed siebie w kierunku innym niż bym chciał. 
Jestem tylko przechodniem na tle wybranego miasta. Mam papierosy i drobne i dziurę w kieszeni płaszcza.  
Zagubiony zaczepiam gołębie i kaczki w pobliskim parku. Nawet one się boją. Odlatują w popłochu.

mam imię nazwisko i pracę
wiem że to wszystko stracę
pewnego dnia

zostanie szuflada i klisza
i cisza na pewno cisza
zamiast ja

odmieni ktoś przez przypadki
pamięci może notatki
pomogą im

ze wzoru na moje życie
wyliczę sobie w niebycie
nowy los

niezmiennie będę pisał
cokolwiek bym nie myślał
jako duch

i zwolnię trochę przestrzeni
i nic się naprawdę nie zmieni
naprawdę nic

(Justyna Korn) + (Adam Nowak)

poniedziałek, 10 stycznia 2011

czytając



Prawdziwym reżyserem naszego życia jest przypadek – reżyserem pełnym okrucieństwa, litości i usidlającego czaru.
Sentencja zaprzeczająca mojemu dotychczasowemu wyznaniu: „nie wierzę w przypadki”. A skoro tak, to dlaczego to zdanie mnie tak uwiodło, nie daje spokoju, pobudza zmysły.
Zdanie znalazłem z „Nocnym pociągu do Lizbony”. Książkę Pascala Merciera dostałem od L. (czy przez przypadek?) i poddałem się jej (lekturze, nie L.) bez reszty. Niby nic wyjątkowego, a jednak precyzyjnego dla moich poszukiwań.
Gregorius, 57-letni nauczyciel języków klasycznych, pod wpływem jednego wydarzenia zmienia swoje życie. I to w momencie, gdy był pewien, że to co go do tej pory spotkało było dobre, tego chciał. Mylił się?
Mam inny ogląd swojego bycia, ale czy podobnie jak Gregorius, mogę wszystko zmienić i wsiąść do pociągu do Lizbony, Granady, Suwałk, Krakowa, Białegostoku, Gdziekolwiek?
Po co? Tego jeszcze nie wiem. To się jeszcze nie wydarzyło.
Czytam książki z ołówkiem w ręku. Ta jest pokreślona mocno. Ale zdanie ze wstępu posta nie jest moim największym odkryciem. Większym jest pytanie stawiane przez bohatera: - Czy ludzie widzą mnie takim, jakim naprawdę jestem?
Banalne? Może, ale mnie intryguję. Zachwyca, wprowadza w zakłopotanie, czasami w gniew, bywa że się uśmiecham.
Chodzę, biegnę, przystaję. Wciąż to samo: oni – ja – oni – ja. Wyobrażenie i prawda. Kłamstwa i wątpliwości.

środa, 5 stycznia 2011

portret

Sprawa jest świeża. Ma kilka dni, a raczej kilkadziesiąt godzin, więc wciąż to news. Przestał mi smakować alkohol. A konkretniej; rzygać mi się chcę, gdy czuję ten smród.

Test1.
Ledwo uratowałem klawiaturę komputera, gdy za rocznikami „Foto”, odnalazłem nienapoczęty gin lubuski. (Od kiedy tam stał???). Popędziłem do łazienki i tam dokończyłem dzieła zniszczenia.

Test2.
Spotkanie (dzisiaj, a może to było wczoraj) z człowiekiem z przeszłości. Podobnie jak ja, dużo kiedyś mógł. Ale w przeciwieństwie do mnie – on nadal może. Stał się czytelnikiem pierwszych rozdziałów, pisanej w mękach od miesięcy książki. Gadka szmatka, ukłony pokłony, lizanie ściemnianie. W pewnych kwadransach wypominanie i nagle sekretarka wnosi whisky z lodem. On pije, ja nie zauważam, a gdy dostrzegam, wygłaszam glosę: - Jeżeli jesteś za wydaniem tych bredni, to oświadczam, że większość z tego jest napisane pod wpływem lub z pragnienia wpływu. Muszę TO poprawić.
Gość nie zdziwił się. Pił z czwartej szklanki,a ponadto – jak inni – uznaje mnie za dziwadło, więc na pożegnanie odbija mu się tą whisky i wczorajszą kolacją, po czym żegna mnie z uśmiechem: - No to popraw, popraw, a ja się jeszcze napije.
Trzeźwy wsiadłem do pociągu i dokończyłem „Good night, Dżerzi”.

Moi Drodzy,
potraktujcie te słowa jak list od starego wariata, który lata temu w miłości do Kosińskiego przeczytał każdą jego literę, a potem z nadmiaru czasu pożarł twórczość Głowackiego. I dzisiaj z tej trzeźwej konsumpcji wynika, że kolega Dżanus oddał hołd Dżerziemu. Zrobił to na skróty, bo w książce tej wiele zapożyczeń „Z głowy” i wszelkich książek Kosińskiego, ale jak w mordę jeża: hołd.
Językiem Kosińskiego Głowacki napisał COŚ co się czyta dobrze i szybko, ale żeby uznać TO za dzieło trzeba by być pijanym, a jak na wstępie – smaki mi odeszły.
Pozdrawiam, cholernie trzeźwy, pisząc jak napruty. Holden

niedziela, 2 stycznia 2011

kruche

I

Kto to był?
Nieważne. Przypadkowe spotkanie. Po latach.
Nieprawda!
Nie martw się.
Dokąd poszedł?
Nie pytałam. Nie mówił.
I to wszystko?
Tak.


II

Co teraz zrobimy?
Ja nic. Ty wrócisz do męża.
Ile to już czasu minęło?
Dziewięć lat i sto trzydzieści dwa dni.
Skąd wiesz?
Nie zapomniałem.


III

Gdzie byłaś?
Na cmentarzu.




statystyka