Dźwięk, jakikolwiek by nie był, to właśnie w nim tkwi siła. Siła strachu i nadziei. Dźwięk pokonuje obraz, wygrywa przez nokaut w pierwszej rundzie.
Bywa, że rozkoszuje się śmiechem byłej. Rozpoznaję jej szczęście. Bywa, że rozłączam się po pierwszym zdaniu. Już ton zapowiada burzę.
Nasłuchuję dzwonka Szymona, tego z telefonu lub tego do drzwi. Słyszę jego kroki, rozróżniam zły dzień, radosną wiadomość lub zniecierpliwienie. Każde słowo w pośpiechu lub dobierane leniwie, pieszczę i łamię kody jego dojrzewania.
Miesiącami milcząca ma., to dźwięk, który uwiera. Boli.
Brzdęk czajnika wywołuje mnie do kuchni, gwizdek na peronie przywołuje do wyprawy. Deszcz wpędza do mieszkania. Krzyk kobiety z naprzeciwka zagłuszam Marią Callas. Taniec pijaka z góry, on sam okrasza brzdękiem tłuczonego szkła.
Nie potrafię pływać, ale są godziny, że jak szaleniec podążam przez fale dźwięku. Zamykam oczy i z olimpijską dokładnością pokonuję dystans, by nagle poczuć jak wiotczeją mięśnie. Tonę. Tonę w monotonii szumu. Jednostajnego, tak dobrze znanego. Samotnego.
Czasami przychodzi ratunek, częściej poddaję się i w głębinie znikam na wiele godzin, dni, miesięcy.
Na dnie budzi mnie głos. Przyprawiam go muzyką, tupaniem, drapaniem, szukaniem odpowiedniej sylaby, potem słowa, wreszcie zdania. Narodzony z ciszy, zawierzam nowych sygnałom.
Dziękuję, proszę, do jutra, zgoda, może, lepiej. Ktoś nierozpoznany, przypadkowy budzi we mnie ochotę. Jednym słowem, dźwiękiem daje szansę, że słuchając zacznę także widzieć.