niedziela, 31 stycznia 2010

tworzenie

na szóstej stronie
on zdradza skłonności destrukcyjne
ona wie o tym
bez czytania wstępu

do czterdziestej trzeciej
docierają spóźnieni goście
pociąg z Leszna zatrzymał
ich w lesie przygód

na setnej pierwsza scena
bez erekcji głównego bohatera
mogłaby być ostatnią
ale dopiero teraz czytać się chce

trzy strony dalej
okazuje się że
ma farbowane włosy
tuszuje przeszłość swoich dzieci

sto pięćdziesiąta
to orgia wyznań i wizyta księdza
który zapomniał olejków
namaszczenie pocałunkiem w czoło
dodaje ochoty do dalszego tworzenia
tylko że
autor wyzionął ducha 

grafomania przyczyną zawału serca
bywa – orzekł chłodno lekarz
bazgrząc łaciną akt zgonu

sobota, 30 stycznia 2010

szukając

moje miasto z deszczu wyżęte
Moje serce ze światła poczęte mówi zwolnij, nie pędź. Przekuwa, namawia na sen, odpoczynek. Nic.
Od kilku dni żadnego spokoju. Dużo papierosów, wina, wódki, spotkań, pisania z przerwami na zdjęcia. Kiedy moi bohaterowie idą spać, chwytam za aparat. Gdy do nich wracam nie poddają się puencie, chcą być ze sobą. Sami. Wsiadam, więc w tramwaj i wędruję obserwując i podsłuchując. Gotowe dialogi odsączam z brudu przymiotników.
Piszę dla zabicia wątpliwości i z roztargnienia. Gdybym był pewien, byłbym skończony. Ciągłe pytania budzą we mnie demony, ale i aniołów sporo. Walczą ze sobą na kolejnych stronach powstającej książki.
Odkładam dłubaninę na bok. Szymon spóźniony, ma. w porę na kolejną dawkę ratowania życia. Mieszkanie ożyło.
Fikcja, zamknięta na twardym dysku, żąda szybkiego zapisania. 

piątek, 29 stycznia 2010

Stwórca

Pamięci Jerome Davida Salingera, Stwórcy.

- Zapalisz papierosa?
- Stary jestem…
- … i ta okropna wiadomość…
- Że?
- Nie żyjesz.
- Ktoś już o tym wie?
- Stary Spencer. On, na pewno.
- Dlaczego akurat on?
- Bo jest w takim samym stanie jak Ty.
- A ty żyjesz?
- Bawię się.
- W anioła czy diabła?
- Dalej w Holdena.
- Dorosłeś?
- Dziwna sprawa, ale nic, a nic. Urósł mi za to członek. Rzecz niebywała.
- A co to za odkrycie?
- Jedyne, o którym nie wiedziałeś. Jesteś moim stwórcą, więc musiałem Ci o tym powiedzieć.
- A jak w psychiatryku?
- Teraz już nie ma takich placówek. Nikt Ci nie powiedział?
- Nie. A co teraz jest?
- Teraz jest internet.

czwartek, 28 stycznia 2010

lala



Że taki ryczek, płaczek, mazgaj, beksa. Po prostu lala.
Że taki nie chłop, nie facet. A gdzie jaja, a gdzie odporność, brutalność, bezwzględność?
­– Chwyć życie za mordę, niech ono nie trzyma cię za ryja – to słowa pewnej kobiety, która jaja miała.
Że się użalam, że gdy mąż nie chcę to Holden pójdzie do ginekologa, na zakupy, do fryzjera, dzieci popilnuje. Holden miła, słodka na wskroś życiowa dupa.
Że w facetach szukałem ojca, kompanów do szybkiej wódki. A gdy ich kochałem, to prawie jak kobiety. (Może stąd obiegowa opinia, że jestem Bi?).
Że na blogu, że w życiu kobiet sporo, a facetów tylko trzech – Syn, przyjaciel-ksiądz i brat.
Że nawet, gdy po latach sobie ktoś przypomni o mym istnieniu, to zawsze kobiety.
- Zachowujesz się jakbyś miał nieustanny okres. Humorzasty jesteś jak moja teściowa – to też opinia kobiety.
Że na zdjęciach, że w pociągach, że w drodze. Wciąż kobiety. Jako pępek świata jestem pewien, że każda mogłaby być moja i potem żylibyśmy do… pierwszego spotkania w łóżku.
I uciekłbym, szukał od początku. Dziecko Adasia Miauczyńskiego i Woody Allena. 
Że wszystko będzie dobrze, gdy sobie ponarzekam, jak oskarżę świat o własne przewiny.
Gdy kobieta lubiąca ofiary, spotka mnie i przygarnie – ucieknę, by móc znowu płakać i skomleć. Może napisać wiersz, może ująć to w ramy zdjęcia, ale żeby było smutno, żeby nieszczęście smakowało jak afrodyzjak.
- A może Twoja kobieta się jeszcze nie narodziła? Czekaj. Cuda się zdarzają – powiedziała i trzasnęła drzwiami.
Już mi lepiej.
Idę dzisiaj napić się wina. Z kobietami. 

środa, 27 stycznia 2010

schodami



Mój ulubiony psycho (terapeuta) zapytał mnie o SAMOTNOŚĆ. Trzy, a może cztery sesje gadanego, prawie się nie wtrącał. W ostatniej godzinie paplaniny wyznałem ­sobie-jemu, że jest mi dobrze ze sobą, lecz fatalnie znoszę samotność.
Śmiał się. Przeprosił. Ale nie mógł się powstrzymać. Rozładował ciszę, też wybuchnąłem oślim rżeniem.
To było dziewięć lat temu.
Mój psycho daleko. Bardzo. Gadam ze sobą. Nikt się nie śmieje, a ja nie zamieniam się w osła. Raczej w durnia.
Łażę schodami w dół, podnoszę wzrok ku górze. Kilka kroków. Zawracam, wywracam. Podnoszę, znoszę to.
Czuję, że znowu udaję, znowu gram, znowu tworzę coś na siłę, na potrzebę chwili, pragnienia, wypełnienia. Zamiast iść do przodu cofam się. Znam ten skafander, ten strój. To przebranie. Nie leży, pije, uwiera, ciśnie.
Szczerze wyznaję światu – mojej tańszej wersji psycho: jest mi źle ze sobą, jest mi nijak z innymi, jest obojętnie w sercu, a w duszy gra niepokój. Mój parszywy szmer upadania.
Schodami w górę, schodami turlam się w dół. Otrzepuję błoto, wycieram krople krwi. Idę dalej. 

wtorek, 26 stycznia 2010

Weronika



Szukałem w pociągu snu, zagubionego, skradzionego w nocy. Szukałem pięciu, dziesięciu minut ciszy, odpływu. Ale… nie mogłem się przestać się gapić, spozierać, dopatrywać podobieństw. Klon mojej pierwszej żony o tym samym głosie, o tym samym uzębieniu, uszach, kolanach. Obok niej-niego (klonu) dziewczynka. Śmiała się, dokazywała, skakała. Rozebrała mnie do ości z mojego zmagania, z moich spraw rozgrzebanych.

Weronikę widziałem pięć, może sześć lat temu. Płakała oczami w zimnej posadzce. Jej mama złowrogim zaciąganiem papierosowego dymu wydmuchiwała z siebie same złe słowa. Stałem wryty, skrępowany słowami Pan już pójdzie! I ponaglaniem Powiedz mu, żeby poszedł.
Wiosną skradłem Jej zdjęcie z sieci. Wisi nad, obok łóżka. Gadam jak dziad do obrazu. Jej czarno-biały uśmiech nie znika z ust. Ale plastikowy w ujęciu, w grymasie, w złości. Wie, że na Nią patrzę, ścieram kurz ze szkła Jej długiej szyi.
W kwietniu skończy 17 lat. Nic o Niej nie wiem. Ona nic nie pamięta, zna tylko przekłady i przepowiednie matki.
Terapeuci mówią, że mam czekać. Że nic nie mogę, że nie teraz! Że musi Ona. Że sama.
Weronika, którą sprzedałem na targu uniesień do innej kobiety. Weronika, córka zapomniana. Córka utęskniona.
Gdy dzwoni ktoś do drzwi często błagam byś była to Ty. Możesz dać mi w pysk, przeklinać, i pluć. Bylebyś była. Wróciła.
Tyle chciałbym usłyszeć, a potem, potem, potem powiedzieć.
Kiedy przyjdzie ten dzień? Czy zdarzy się? Nadejdzie…?

poniedziałek, 25 stycznia 2010

pusto



Mylą mi się słowa, oddechy, gesty, spojrzenia. Mylą mi się kobiety, wazony, lampy, smukłe łydki. Mylą w cieniach, światłach przyprószonych, mgłach, półcieniach i ciemnościach. Mylą mi się zdarzenia. Nie rozróżniam dobrych uczynków od lichych. Gasnę w zmęczeniu, niezrozumieniu.


Zdarzają się dni złe, zdarzają prędkie i te wolne. Zdarzają się dni, których światło nie powinno dotyczyć w ogóle. Pstryk. Ranek. Ciemno. Pstryk. Dzień. Ciemno i tak do zgaśnięcia wszelkich emocji, porównań, aluzji i iluzji. Pieprzony dzień metafor. A raczej nakładek. Ruska baba w babie. Wszystko to samo. Za całe pięć rubli i dziesięć kopiejek.

Mylą mi się pragnienia i oczekiwania. Mylą, bom pomylony…
Zmielony i podany w sosie własnym. Smakuję sam sobie. Sam. 

sobota, 23 stycznia 2010

Majka




W kącikach ust resztki czekolady, gorącej, soczystej i słodkiej jak Majka.
Jesteśmy tutaj z Szymonem od wczoraj i wyrok jutrzejszego wyjazdu uznajemy za niesprawiedliwy i gorzki, cierpki…
Nie tylko czekolada w „Nowej Prowincji”, ale każda minuta od przyjazdu smakuje:
Próbki malin w herbacie, winogron w Maladze i każde słowo, i każde spojrzenie Majki daje nam poczucie bezpieczeństwa i wolności. Raj utracony,
Tak dawno nigdzie nie byłem, tak dawno NIKT nie dał nam tyle ciepła.
Wokół śnieg, bażanty, sikorki, sójki, zabłąkany kot, szpetnie-piękne kapliczki. Świat wymarzony.
Coś co zaczęło się na klawiaturze ma swój dalszy ciąg w oddechach, spojrzeniach, słowach, niedopowiedzeniach. Wszystko tutaj jest po kolei, wszystko ma swój porządek. Mógłbym tu zostać, być, trwać.
Mógłbym podpatrywać Majkę, gdy robi zdjęcia, grafiki, czyta herbatę. TAK! Gdybyście widzieli jak ona ją pije. Sączy i czyta swoje nadzieje, tęsknoty. Ogrzewa pomysły serca i duszy. Gdy robiłem Jej zdjęcia czułem się jak złodziej.
Który ukradł chwilę tylko dla siebie, spokojną niewinną, osobistą.

czwartek, 21 stycznia 2010

kolory



Budzę się lekko wystraszony. Byłem sam w przedziale, teraz przygląda mi się trzydziestokilkuletnia szatynka. Uśmiecham się nieśmiało. Ona też, ale z rezygnacją:
- Ma pan niezły tyłek, ale (zawiesza głos)… to chrapanie…
- Chrapałe-łe-łem?  
- Okropnie!
- A co ma tyłek do chrapania? – zdobywam się na rezolutność.
- Do dzisiaj myślałem, że nic. Ale codziennie się czegoś uczę – skwitowała napadem śmiechu.
Pięknie się śmiała.



Osiem godzin później krążę między półkami. Woda, bułki, małe co nieco. Na jutro. Na wyjazd. Przede mną kobieta pręży się i staje na palcach, a z niej wydobywa się piskliwe: ­
- Jezuuuu!
- Co się stało? – próbuję odnaleźć się między spadającym makaronem, a jej przeprażeniem.
- Założyłam się z koleżanką, że pan nie żyje – wyrzuca słowa, które jeszcze dźwięczą mi w głowie.
- I co przegrała pani?
- Jak widać na załączonym obrazku – orzekła, podniosła pakę makaronu i minęła mnie ze łzami w oczach.
Kobietę znam. Pracuje w miejscowym kasynie.


środa, 20 stycznia 2010

pisanie



Trochę temu oddałem rękopis do wydawnictwa. Drugi raz w życiu, a więc nie spodziewałem się cudów. Potem dostałem emaila, że są zainteresowani. – Czym? – pomyślałem. – Mną, słowami, wydaniem książki?
Okazało się, że wiele im pasowało, ale nie odpowiadał pseudonim. Wydadzą, ale pod nazwiskiem i to z dopiskiem. Dałem tydzień milczenia. Sobie. Ale wiedziałem, że nic z tego nie będzie. Albo jako Holden, albo wcale. Zostało WCALE. Zostało też trochę popiołu i nieusuniętych plików.
W pijanym widzie opowiadałem zdarzenie znajomym. Pukali się w czoło. Pluli przez ramię na psa urok, by mnie przekonać, a wydawcę ubłagać. Zmieniłem temat.
Bo temat był przetrawiony i nudny. Było o hazardzie, kobietach, pieniądzach, krwi, śmierci, zimnych nocach i wypiekach na twarzy. Było co było.
Teraz nachodzi ochota na głębszego i pisanie i wydanie. Późny debiut. Późne narodziny,
I wiem, że nie jest to zachcianka, pusta ambicja, niespełniona tęsknota. To coś w rodzaju kopa.
Czuję, że muszę dać sobie kopa. Zrobić coś ze sobą, w sobie. Bo ciasno, bo uwiera. Bo kaleczy.
Jeszcze chcę mi się powalczyć, zawalczyć i wywalczyć samego siebie. Swoimi sposobami. Swoimi słowami. 

wtorek, 19 stycznia 2010

sanki



Pierwszy napisany wspólnie wiersz.
Szymon zaczął przed tygodniem od porównania śniegu do mleka, a potem fraza po frazie i stworzyliśmy TO. Ojciec i Syn.


Bóg rozlał mleko
nie wiem
czy pić czy pływać
dzieci w moim wieku
wybierają sanki
dzieci w moim wieku
nie piszą wierszy
TO PRZEZ OJCA
właśnie zjeżdża z pobliskiej górki
krzyczy Wojaczkiem na świat
a ja dorastam
pijąc kakao
on zaraz wróci
Czy odda mi sanki? 

poniedziałek, 18 stycznia 2010

do...



Pierwszy raz żałuję, że muszę do pracy, że muszę w ciemnościach wychodzić i w takowych wracać. Zaczęły się ferie.
Szymon jednak u mnie. W ciągu dnia pilnują się z ma. Obiad ugotowany, więc mają czytać, oglądać, odpoczywać, nic nie zepsuć. Przez godzinę mogą używać komputera do gier. Ale moje reguły im nie odpowiadają, więc zastałem mieszkanie po niewielkim tornadzie. 
Największe szkody napotkałem w kuchni (jak tam wejść, by przygotować obiad na jutro?). Dnia już niewiele, ale Szymon przypomina, że on spać w ogóle nie musi… - Ferie przecież.
Czekamy piątku. Godziny niech lecą prędko, niech zwolnią w weekend. Jedziemy do Krakowa. Do Majki. Ona ma kłopot, my wielką radość.
Żeby kłopot był mniejszy próbuję wyciszyć swój krzyk, obudzony i pobudzony w ostatnich dniach. Próbuję wydostać się z własnych pułapek..
Próbuję dać sobie prawo do szczęścia, bez wpadania w sidła strachu. 

niedziela, 17 stycznia 2010

łańcuchy



Tak – tak, nie – nie. A ja wciąż w obozie: chyba i prawdopodobnie. Przeglądam się w: jeżeli, może, jeszcze.
Nie potrafię się uwolnić, odpuścić, dobrze zapamiętać, by zapomnieć.
Są dwie kwestie, które rozpychają się we mnie i nie pozwalają na otrzeźwienie, wstanie.
Proza. Pieniądze. Dokument. Była żona.
Są jak łańcuchy. Trzymają. Nie chcą puścić.
Chroniczny brak gotówki i długa jak rolka papieru toaletowego lista zobowiązań, targają mną z kąta w kąt.
Pieniądze to wyzwalacz dla hazardzisty. Brak pieniędzy pomaga się podnieść, lepiej dzięki temu widać dno. Nabiera kształt lustra. Takie przeglądanie jest nieporównywalne nawet z salą zwierciadeł w wesołym miasteczku. Ale pusta kiesa, to także pusta głowa zapełniająca się zwątpieniem i rozpaczą.
W tym stanie brakuje mi tylko napaści, najścia, sygnału od byłej.
Ona nie zauważyła mojego podnoszenia się, mojej przemiany. Dlatego łatwiej jej przy każdej okazji napominać i wspominać, to czego zapomnieć się nie da.
Jej esemesy, telefony, wizyty są wyposażone w szpile i szpilki. W zależności od mojego stanu przebiera arsenał i cios. A gdy się zapomni i jest miło, czekam na kontrę. Nigdy się nie zawiodłem. Mija chwila – jest esemes, email, telefon. Jest lepiej. Jej. Chyba. Prawdopodobnie. Jeszcze.
Jej występy, nieopłacone przeze mnie, konsekwentnie wpływają na mój nastrój i strój. I wtedy spotykam innych i zaczynam być podobny. Nie do siebie. A potem mam wyrzuty sumienia. Już swoje. 

sobota, 16 stycznia 2010

suma




- Prędzej prędzej - nawołuje siostra oddziałowa.
(z Ewy Lipskiej, Oddział VI)

role



Szymon w roli asystenta. Kroił, obierał, mieszał, wybierał. Jedliśmy w trójkę. On, ma, ja.
Szymon w roli reżysera. Poprawiał, wybierał, maskował, szukał, podpowiadał. Zdjęcia strzelałem ja. Wolnymi seriami. Z uczuciem, ale bez zbędnego patosu.
Ma. zadowolona. Godziła się niemal na wszystko. Gorzej, że polubiła programy do obróbki i marudzi i wskazuje, co zdjąć, co zostawić, co dodać… Tracę cierpliwość, ale zaciskam zęby. Robię swoje. Ani mi się śni poprawiać. Wygląda pięknie. Także zakryta liśćmi, brzozą, suszem czy z papryką w zębach…
Szymon w roli syna. Domaga się czułości, nie zdjęć, nie kolejnej porcji strawy, wymyślonej z niczego. Przedstawia swój plan. Mam się dostosować, gdy znudzi nam się pisanie. On o magii, ja o własnym dojrzewaniu.
Taka sobota. 

piątek, 15 stycznia 2010

związek



Ma. siedzi w fotelu. Przybrudzone róże, zniszczonego obicia, uśmiechają się do moich pleców. Zajęci oboje, bliscy jak dawno, zapomniane czułości.
Ma. czyta „Buszującego w zbożu”. Dla przypomnienia, dla zrozumienia. Mnie. Nas.
Mi na końcu języka wisi myśl, pytanie, prośba. Chciałbym zrobić Jej sesję. Zdjęcia. Ale połykam ten pomysł wraz ze śliną. Boję się reakcji i dyndającej w kącie, na ramieniu krzesła, peruki.
Jej kilkudniowa wizyta przeniesie się do przyszłego tygodnia. Jestem zdziwiony tą ochotą bycia obok, ze mną. Może dlatego, że rozmawiam, nie uciekam, nie chowam się za nadto. Może?
Gotuję Jej rosół. Pierś obgotowana, aby nie było tłusto, ciężko. Dużo pietruszki, trzy żółtka, trochę marchwi, selera i por. Pichcę nasz związek na nowo. A anioły latają mi po kuchni… Dla pewności trzymam je na sznurku. 

czwartek, 14 stycznia 2010

parasolka



Gdy nie wiedziałem jak zszyć postrzępiony nadgarstek, gdy nikt nie chciał mnie słuchać, gdy pieniędzy brakowało na oddawanie i granie, gdy przytulić chciały tylko tanie mewy, gdy pić, palić się chciało, gdy kichałem, prychałem, gdy… Po stokroć GDY. Zawsze Ania.
Kobieta realna, a jakby z mgły… Kochała. Ja oszukiwałem. Płakała. Ja kpiłem. Czuwała. Ja czmychałem.
Mógłbym użyć tysiąca słów, a i tak nie opiszę własnej głupoty, a Jej wielkości.
Dlaczego dzisiaj? Bo zamiast, jak zwykle, paplać – słuchałem Jej. Smutku, żalu, zagubienia. Ona zawsze silna, teraz niespokojna, wątpiąca. Zawsze była moim spowiednikiem, powiernikiem. A teraz, gdy się podnoszę, ona mówi o upadku. Swoim.
Jak mam Jej pomóc? Jak?
Proponuję spacer, wódkę, wino, gadanie. NIC. Niby słucha, ale każde pytanie kończy: - NIE. I cichnie, cichnie. Milknie. Nie chce się schować pod parasolem.
Kiedyś miałem tylko chwilę przejmowania się. Tak dla podreperowania sumienia! Teraz jestem rozstrojony, jak stare radio. Nie mogę odnaleźć właściwej stacji. Nie dla siebie. Dla Ani.
Nie chcę oddawać dobra, które od Niej dostałem. Chcę dać Jej swoje… ale nie mam pomysłu. Brak mi scenariusza. A aktorzy czekają na role. 

środa, 13 stycznia 2010

teraz



W tłumie byłem anonimowy. W swoim wynajmowanym pokoju samotny, ale poukładany w swoim użalaniu, troskach, walkach.
W tłumie było mi dobrze, nie szukałem słów, tuleń, oczu. Odnajdywałem ujęcia, które pasowały mi do koncepcji smutku.
Teraz mam wyjść – wychodzić. Codziennie pociąg, urwany sen, przeplatany rozmowami o życiu, pogodzie i o tym, że – tak jak dzisiaj – mąż to sukinsyn… (Kobieta płakała 57 minut, gdy wysiadałem – otrzeźwiała i życzyła mi dobrego dnia. Ona mi. Okrutne.)
Teraz jest Phoebe, która zaopiekowała się moją ma. Trasa praca-szpital-dom-praca. Taka trasa prosto w moje serce.
Teraz ludzie z drugiej strony ulicy krzyczą – Czeeeeść! To też dzisiaj… Zadziwiająca przemiana, odmiana. Wymiana spojrzeń, gestów.
Teraz żartuję z rzeczy prostych i skomplikowanych. Ludzie w pracy orzekli, że dawno nie znali takiego wesołka (i to pracowitego). Też dzisiaj…
Teraz Phoebe mówi, że buzia mi się śmieje. Często. Podobno mnie to…odmładza.
Teraz idę na piwo z ludźmi, niewypowiedzianymi od lat.
Teraz jest dobrze, prawie dobrze. 

wtorek, 12 stycznia 2010

pokaleczony



gdybym go zabił
pogłaskałabyś mnie po policzku
gdybym ukradł
nieoddane ci pieniądze
zrobiłabyś mi pajdę z masłem i cukrem
gdybym obciął
piersi tym kobietom
zapisałbyś mi dom na Kaszubach

spłaciłbym długi
najadł się do syta
przeprosił zdradzone żony

gdybym nie był jego synem
ulepiłabyś dla mnie skrzydła
z drożdżowego ciasta
strzegłbym cię
on zbierałby okruchy twoich łez
taka pokuta
taki sen
taki wiersz


poniedziałek, 11 stycznia 2010

tęsknić



Odczuwam ból zapomniany, spłowiały, a że jestem nieczuły jak drewno, to dobrały się do niego korniki. Zaczynam tęsknić. Rozróżniam też tęsknoty od tęsknienia.
Wypełniam czas układaniem i składaniem minut w pracy. Czytaniem, pstrykaniem zdjęć i spaniem w pociągu. Piciem kawy i wody, wody, wody. Pragnienie mam wyjątkowe, choć wcale nie chcę mi się już pić…
Kobiety budzą w mężczyźnie skrajne uczucia. Nigdy nie ma – wbrew powszechnym opiniom – bylejakości. Zawsze jest dobrze lub źle. Wszystko, co jest pośrodku nie istnieje. Jest udawaniem.
Nie udaję. Tęsknię sekundami, które wleką się, ale i uciekają do samotnego zmierzchu…
Moja ma., z którą próbujemy udowodnić, że nigdy nic się nie stało, przyjeżdża jutro. Gdy zobaczy mnie w moim utęsknieniu, pewnie załamię ręce i powie: - Znowu?! Jest i druga ewentualność, ta z rodzaju koncertu życzeń, a powinna brzmieć: - Wreszcie!


niedziela, 10 stycznia 2010

słuch



Phoebe przyniosła lekarstwa. Te z apteki i te z serca. Jedne zbijają gorączkę, drugie podnoszą. I tylko ta mieszanka eliksirów i magii tłumaczy moją ułomność (chociaż tego usprawiedliwienia dokonuję na siłę). NIE POTRAFIĘ SŁUCHAĆ.
Jak kataryna wyrzucam z siebie słowa, myśli sklecone na szybko i te zalegające, które zdają się tracić termin ważności.
Jestem nadal zajęty sobą. I użalaniem, i bólem, ale również szczęściem, wiedzą. Marnotrawię, więc słowa mieląc szybko i odważnie. Cisza staje się krainą odległą, jakby nieznaną. Zapominam własnych przykazań i dewiz. Skoro wszystko jest między słowami, to dlaczego nie stosuję pauzy, nie próbuję złapać oddechu.
Łapczywość poznania – tak, ale nie w ten sposób. Łapczywość doznania – tak, ale jak długo po mojemu. Bez skupienia, bez słuchania, bez oddechu, bez cierpliwości.
Zagarniam łakomo wszystko, co powinno dzielić się przez dwa. Fatalna koncepcja. Tylko jak się opanować, jak nauczyć się słuchać, nie milknąc zupełnie? 

sobota, 9 stycznia 2010

rasowy i?



Podobno rasowy facet, gdy jest przeziębiony, to umiera… To jestem rasowy… Skudlenie mi nie grozi… Kicham i prycham, aż ksiądz po kolędzie się wystraszył, ale to dobrze, dobrze… w popłochu zapomniał o kopercie, a ja go gonić nie będę…
Zanim wyszedł wypalił: ­- Jakieś pytania?
Mnóstwo, ale może innym razem…- pomyślałem, ale odpaliłem: ­- Nie. Jest dobrze.
Pochwaliłem się moimi rozważaniami nad Pismem. Zapisał adres bloga na świętym obrazku. Obecność Szymona skomentował zaproszeniem do armii ministrantów. Brak jego mamy przejmującym zrozumieniem: ­- ­­Jestem młody, ale już się nauczyłem, że ludzi nie należy oceniać. Cieszę się, że widzę pana często w kościele – spuentował i już siedzi za ścianą…
A ja zadaję sobie krótkie pytanie:
- I?
Co z tym zrobić? Tego nie przewidywałem… Tego nie grali… Po wczorajszym pogrzebie zadzwonił telefon (skąd oni znają numer???). Niektórzy byli pracownicy, znajomi chcą napić się ze mną piwa. W środę. Zgodziłem się. Wstępnie. We wtorek potwierdzę…Chyba…

piątek, 8 stycznia 2010

wyszedłem



Czasami świat wywraca się do góry nogami w dziesięć minut. Maksymalnie 48 godzin.
Gdy zwyczajowo po wywrotce lądowałem na pysk, podłoże wciągało mnie w dół. Teraz wywrotka przypomina salto. Po gimnastycznym wysiłku umysł wariuję, nie rozumiem dlaczego zamiast w dół, nogi rwą się do skoku, ręce dotychczas związane zaczynają latać, oczy szklą. Tym razem nie od łez.
Ikar?
Latam w swoich odkryciach. Latam po planecie, którą powszednio nazywałem Ziemią. Teraz nienazwane najlepiej smakuje…
I pić, i jeść, i smakować, i być… Jeszcze.
W tym stanie poszedłem na pogrzeb, który jeszcze dwa dni temu przerażał i mroził. Dzisiaj dawka smutku, nostalgii, pożegnania i pewności siebie. Minęło…
Nic nie minęło, wszystko się zaczęło…Nie myślę o końcu… wyszedłem ze skorupy. 

statystyka