środa, 31 marca 2010

pomogła

Musiałem. Czasu mało. Ledwie zdążyłem się obudzić, a już wiedziałem, że muszę gnać. Pędzić, by minąć ostatnie dni. Emocje rozrzucić na wietrze, głowę zanurzyć w deszczu. Zadzwonić, gdzie się da. Napisać, gdzie można. Pędzić, ale we właściwym kierunku.
Dobiegłem. Na dworcu czekała Emilia. Piękna, uśmiechnięta, radosna. Zaraziłem się. 
Przyznałem na wstępie: - Jesteś mi dzisiaj potrzebna jak modlitwa, jak alkohol. Przestraszyła się epilogu, ale ciągnąłem dalej: ­­- Wtrąciłem się w fatalny nastrój, a robienie tobie zdjęć, ma mi pomóc wrócić do normalności.
Pomogło. Pomogła.
Ktoś doniósł, że kręcimy się w miejscach zakazanych. I gdy przyjechał patrol, zareagowałem jak baranek. Przeprosiłem, obiecałem poprawę, puściłem muzykę uśmiechów. Uniknąłem mandatu, komisariatu, a dziewczyna po chwili, gdy pojawiła się obok nas, życzyła mundurowym Wesołych Świąt. Finisz. Odjechali. A my zmieniliśmy miejsce na równie zakazane, ale bez donosicieli.
Będę obrabiał zdjęcia i nucił pod nosem: ­Przystań na chwilę. Zatrzymaj się. Wczoraj i jutro nie znaczą nic. Dokąd się spieszysz? Nauczyć się być…Nie szukaj ni zła, ni dobra… a znajdziesz więcej niżeli byś mógł…

wtorek, 30 marca 2010

naiwniak

Tej nocy ślepiec śnił, że oślepł.
Zacząłem czytać „Miasto ślepców” Jose Saramago. Tej nocy czułem się jak pierwszy ze ślepców, który nagle widział na biało. Też mam trzydzieści osiem lat i też nie pojmuję jak to wszystko się zaczęło i dlaczego ma taki finał.
Nigdy nie lubiłem poniedziałków, a od wczoraj, oświadczam: nienawidzę! Moją skrzynkę pocztową, telefon zalały epitety, zgryzoty, pretensje, tyrady, ostrzeżenia. Kilka osób jakby nagle się umówiło, uwzięło.
Dupek – to najdelikatniejsze określenie mnie opisujące.
Byłem pouczany. Wskazywano mi cechy bogów, które powinienem posiąść. Dodawano też rys diabelski, czyli mój w pełni.
Kilka osób, a rzecz ujmując dosadniej, kobiet nagle w porze wiosennych porządków, zawlokło na trzepak i złoiło mi duszę.
Dlaczego to piszę? Bo cedzę w durszlaku sumienia ich racje. 
Mój gniew, zawód, rozczarowanie nie mijają. Ich potok słów jak wodospad nie obmył, lecz porwał w złe odmęty. Jestem topielcem własnej głupoty i zaufania. Gadulcem, który plecie o sobie prawdy (nawet te bolesne), a potem dostaje w pysk. Niby w imię otrzeźwienia, higieny, przewietrzenia.
Takie dni nie uczą pokory, raczej podpowiadają, wskazują sentencje na przyszłość: ­­­Przestań ufać, głupku – dupku.
Przestaję. 

poniedziałek, 29 marca 2010

maskarada

wyraźna kredka
kreska
tusz
gniotę twarz
pluję w kule pudru
wióry szminki
wkładam pod paznokcie
jednym pociągnięciem
szramy na piersiach
ostrza nożyczek
wyjmuję za kadłuba kurczaka
we włosy
trach, ciach
usta dymu mach
zamieniam się w krach
upadam na rzecz fotografii
paszportowej
wybieram się do środka
poznaję w nierozpoznanym


za godzinę mają orzec
moje szaleństwo
stąd ta maskarada  
uciekam przed wierzycielami 

niedziela, 28 marca 2010

tam i tutaj

Poznałem kawałek życia Andrzeja, Zosi, Darka, Damiana, Czesi. Litania imion i nazwisk. Wiem, kto ile pije, kto kogo zdradza, kto posikuje, a która z pań ma problemy z kalendarzykiem.
Dwie dziewczyny, które raptem widziały się ostatnio przed tygodniem, dzieliły się tymi tajemnicami tak głośno, że nawet prośba o ton ciszej nie wyprowadziła ich z równowagi. Nie straciły rezonu. Przedział pospiesznego należał do ich obelg. Gdakały, a mój rozstrój żołądka i krótki sen, miały gdzieś. Znosiły jaja zgryzoty na grzędzie brudnych foteli w klasie drugiej.
Nie wytrzymałem. Wyposażony w złość, ból brzucha i papierosy, gapiłem się w uciekające kilometry w ostatnim przedziale.
Tęskniłem za wczoraj, za przedwczoraj. Za Stasiem, Kaszubami. I żonglowałem wspomnieniami moich licznych podróży. Chciałem zapomnieć o dziewczynach z przedziału, chciałem przypomnieć sobie dobre kobiety mojego życia. Gdy wpatrzony w okno zacząłem uśmiechać się do horyzontu, usłyszałem głos jednej z rozgadanych: ­- Wiem, że moja koleżanka jest głupia, ale nie lubię milczeć, więc gadamy, gadamy sobie.
Nie wiedziałem, co zrobić z tym wyznaniem i chciałem schować się brudnej łazience, ale dzięki niebiosom, ona to zrobiła, a ja wysiadłem oszołomiony w Poznaniu. 

sobota, 27 marca 2010

ręce

Zimno, brrrr. Deszcz, kap, kap, kap. Wiatr, szura i dmie. Kaszuby, wino, kobiety, przyjaźń, długie noce rozmowy.
W ciepły piątek w tarapatach niedobranych rozkładów jazdy dotarłem do przyjaciela. Po wielu wyprawach tutaj, poznałem nowych ludzi. Kobiety, które chcą zdjęć, wysłuchania i oddechu od codzienności własnych zmagań, upoiły mnie dobrym winem.
W wiosenną noc alkohol parował powoli i szumnie wykrzykiwałem swój hołd dla życia. Kontrolowane szaleństwo doznań, wyznań. Na dwie, cztery, sześć, osiem rąk. Gra słów, spojrzeń, uników, swobodnych chwil. Ręce gotowe do odpowiedzi i milczenia. Gotowe do kuksańców i stworzenia etiudy czułości. Teatr gestów.
Stasiu zna mnie prawie od ćwierćwiecza i wie, że moje wybryki są potrzebne nie tylko mnie. Gdy poznaję innych, nowych ludzi – ZAWSZE coś od nich biorę, ale i nieskromnie stwierdzam, że coś im daje. Tak i było tym razem. Wysłuchałem w zaufaniu historii czyjegoś życia. Nie będę ich opisywał, ale będę je w sobie mielił maszynką wrażliwości i rozsądku.
Brakuje mi ochoty na niedzielny wyjazd, ale wiem, że mogę WRÓCIĆ. Mogę tu mówić jak najęty gawędziarz i słuchać jak wytrawny spowiednik.
Dobrze mieć TAKIE miejsce. 

czwartek, 25 marca 2010

tu i teraz

Trochę osłody, swobody. Kilka pomyłek i złości.
Koleżanka byłej, za którą nie przepadałem, przedstawiła mi wspaniałą ofertę. Ma Nikona F70 z trzema obiektywami. Zapłacę, gdy będę miał. Mam czas do końca roku. Wahałem się, ale zachęcała także była. Jednak, gdy już się zdecydowałem zalała mnie fala upomnień, napomnień i złości. Cicho. Cichosza. Byłej przejdzie, a ja mam dobry analog.
Z koleżanką przegadałem godzinę. Jest inna niż ćwiartowałem ją w swojej głowie. Czy oferta pomogła mi w zmianie poglądu, oglądu? Uczyniły to jej słowa. Czyste, szczere i uczciwe. Podejrzewałem, że ma mnie za dupka. Okazało się, że moje projekcje są funta kłaków warte.
Potem kolejna huśtawka. Z pierwszych, po latach, prób wywołania filmów wyszło niewiele. W sumie z około stu zdjęć uratowałem z czterdzieści (jedno z nich powyżej).
Zacząłem marudzić na swoim umiejętnościami, a wtedy: puk, stuk. Dzyń, dzyń. Sąsiadka. Poczta. A w niej dźwięki Lao Chce od Matyldy_ab. Leeeeeeeeeeeci. Co za Czas.
Szymon fika i powtarza słowa: czekaj dni siedem…, bo ósmy będzie wieczny…Jest tylko tu i teraz, tu i teraz, tu teraz, teraz, teraz, teraz, terazzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzz.

Dziękuję. 

środa, 24 marca 2010

z kłamstw

Kolejna prawda na mnie. O mojej bufonadzie, fałszerstwach przeszłego życia realnego. O mojej dziwnie dobrej przemianie.
Śmieję się z tego, ale nawet w sprawie książek przez wiele lat kłamałem. Stworzyłem indeks autorów zakazanych, grafomanów z założenia. Orzekałem w towarzystwie, że np. Cohelo nie czytam, bo to bełkot i papka. Że niejadalne, źle przyprawione. Tylko, że nic wcześniej tego autora nie czytałem. Ale namiętnie chłonęła go kobieta, której nie cierpiałem. Podobnie było z setkami autorów. Zawsze wszystko wiedziałem lepiej. Tylko ja. Chodząca encyklopedia zmyśleń i prawowitych sądów.
Autorzy, których nie czytałem mieli też inne wady. Powody były następujące: wystąpił w telewizji, której ja wszechwiedzący nie oglądam (Polsat), udzielił wywiadu gazecie, której nie cierpię (jest ich kilka), ma głupi uśmiech, głosował na PiS, poparł dyktaturę w Chile, nie poparł zakazu zabijania lisów w Wielkiej Brytanii.
Gdyby się zastanowić każda wymówka była dobra. Dobra dla mnie, bo oficjalnie czytałem wszystko. No bo ja to JA.
I w tym roku stał się cud. Z pewną nieśmiałością zacząłem kupować na bazarach, antykwariatach i w tanich księgarniach książki autorów znanych-nieznanych. I zacząłem chłonąć. Czasami okazywało się, że mój wcześniejszy sąd był słuszny. Ale tylko czasami. Największym wygranym mojej przemiany jest Paweł Huelle.
Weiser Dawidek pochłonął mnie bez reszty, właśnie wróciłem do niego ponownie.
Wcześniej autora z Gdańska nie czytałem, bo wiele lat temu w pewnej trójmiejskiej galerii popchnął mnie niechcący w kierunku kobiety, na którą gapiłem się – zamiast w wystawiane obrazy. Jego ruch i moja nieporadność spowodowały śmiech niewiasty, głośny śmiech.
Oj, dziwnie mi z tym wyznaniem. Jakby tony papieru spadły mi z serca, jak kamienie kłamstw wcześniejszych.

wtorek, 23 marca 2010

mieszanka

Kap, kap, kap. Płyny. Krew, pot, łzy. I brakuje rozstrzygnięcia, czy to tylko zmęczenie czy wpływ „Kalifornijskiego kadiszu” Henryka Grynberga? A może mieszanka fizycznego otępienia i wstrząsającej lektury.
Krew, to przez krótkie noce. Pot przez pośpiech pospiesznego pociągu. Łzy – alergia plus prośba o sen, naturalny objaw organizmu.
W pociągu jazgot rozmów zmuszał mnie do ciągłych zmian siedzeń i położeń ciała. Cały byłem wewnętrznie wygnieciony, a jeszcze ból słów, płynących z książki.
Opis miłości do umierającej matki i swarów o spadek to jedno, a rozmiar cierpienia Żydów, to drugie. Wielkie DRUGIE.
Skończyłem czytać na peronie, na stojąco. W Poznaniu. A potem powłócząc nogami odnalazłem w mieście ma. Zaczęły się naświetlania.
Kreski markerów wciąż spozierają z jej szyi, jakby rzeki z dopływami i zaznaczonymi wyspami malował jej wnuk, a nie radiolodzy. Ona się z tego śmieje i cieszy z mojej decyzji, że nie będzie leżała w szpitalu, lecz zostanie teraz tutaj.
Jej energia z dodatkiem mocnej kawy pomaga mi wrócić do równowagi. Ona w weekendy planuje wypady do miast odległych. Radość ją niesie, daje nam też szansę spędzenia pierwszej od lat, wspólnej Wielkanocy. 

poniedziałek, 22 marca 2010

wypadki

dzwonią do drzwi
matka
przeszła żona
prawdopodobna kochanka

w tym tłoku
matka ocalała
była przez okno wyleciała
trzecia skojarzyła się z drugą
spadła ze schodów

idę na mszę
wypatruję nowych zdobyczy
matka ciągnie mnie za ucho
wyprowadza z kościoła
patrzę w niebo
anioł
narobił mi na kapotę

dzwoni telefon
sam Bóg się pofatygował:
To upomnienie

z pokorą całuję matkę w dłoń
reakcja Góry natychmiastowa
wyszło słońce 

niedziela, 21 marca 2010

w deszczu

Szósta, siódma, ósma, dziewiąta – ŚWIATŁO, tuż po dziesiątej – DESZCZ.
Wracam po parasol i klnę pod nosem na te dziwy, ale cóż – Szymon u mamy, a więc ja w długą.
Poznałem dzisiaj Agee. Wspaniała osiemnastoletnia dziewczyna, o cudownej urodzie, z poczuciem humoru i pomysłami na siebie i na świat. Wprawdzie woli gotyk. Chętnie pozowałaby w blasku świec z czaszką na dłoni, recytując smutki i ból, ale mi poddała się i było radośnie.
Deszcz padał i padał, a ona wciąż się śmiała i dokazywała. Ale na prośbę o smutek czy wściekłość reagowała błyskawicznie. Tak, kobieta zmienną jest… I niech już tak zostanie.
Zafundowałem sobie w ostatnich dniach maraton pstrykania. Poznałem nowych ludzi, obcowałem z młodością i innym niż moje spojrzenie na świat. Tak mi dobrze. Tak mi błogo.
Deszcz zmywa ze mnie skorupy przeszłości. 

sobota, 20 marca 2010

strachy

Bałem się spotkania z siedemnastolatką, w końcu moja Weronika ma tyle lat. Bałem się własnych skojarzeń i lęk kazał mi wstać tuż po czwartej. Układałem w głowie spotkanie i… nie widziałem tego wcale. Telefon od Stasia niby mnie uspokoił, ale po kwadransie wpadłem w panikę. Już chciałem odwołać sesję, ale zadzwoniłem do Majki. Dodała mi wiary, nacisnęła na właściwie guziki.
Ania spięta, ale mądra dziewczyna dziwiła się, że nie może się rozpoznać. Gdy zobaczyła jedno czy drugie ujęcie, syknęła: ­- To nie ja, wspaniale!
A potem usłyszałem: - Tato, tu jestem. To Szymon, który musiał w sobotę męczyć się w szkole. Próba przed przedstawieniem: „Sen o Chopinie”.
Ów kompozytor włada sobotą. Siąpi deszcz, szaro, buro lecz ciepło. Szymon znalazł wyjście. – Idźmy do domu, zrób mi obiad, obrób zdjęcia, a ja poczytam i stoczę wojnę z „Koszmarnym Karolkiem”.
Najedzony czyta, a ja senny klecę słowa w obrazy. 

piątek, 19 marca 2010

działo się

Jestem w czepku urodzony. ­­– Gdybym mogła, to przez cały dzień mógłbyś mi robić zdjęcia. Było niesamowicie dziwnie – to komentarz Kasi, z którą spędziłem dzisiaj kilka godzin.
O mało za mało…, ale biegła na uczelnie. Pilna panna.
Warto było wczoraj połazić, poszukać i znaleźć miejsca, w które zaciągnąłem modelkę. Kamienice i parowozownia. Oj, działo się!
Niewiele mówiłem – tylko podglądałem obiektywem. Odważnie szalała, a gdy pojawiały się wątpliwości – rozwiewała je ona…
W ogóle dzień zdjęciowy. Trochę w plenerze, sporo pielęgnacji sprzętu i zabaw z obróbką kilku zaległych, odłożonych folderów.
Dużo się dzieje w mojej głowie. Pomysły walczą z realizmem. Realizm przegrywa z fantazją. Koktajl wyobraźni.
Jutro szukam kolejnych miejsc. To właściwe planowanie przyszłości. Sprawdza się. 

czwartek, 18 marca 2010

nowe

Zaglądam do mysich dziur i szczurzych pułapek. Zaglądam wszędzie, gdzie wejść mogę, by odkryć nowe. Szukałem miejsc na przyszłe fotografowanie.
Znalazłem wielką opuszczoną halę, porzucone przez szyny pociągi, dwie kamienice, urocze podwórka, kolorowe baraki pełne pornosów, poukładanych na stołach z drzwi i okien. Opuszczone targowisko próżności.
Kilka ławek stojących w szczerym polu, kilka krzeseł bez nóg, sporo spłowiałych marynarek w szafie, w której zamieszkały gołębie.
Trochę popstrykałem, ale bawił mnie ten rekonesans bez naciskania spustu. Do odkrytych miejsc dopasowywałem modeli i modelki. Zabawa wyobraźni w teatrze lalek.
I poczułem w tym pięknym, lecz zatęchłym, odkrytym świecie powiew radości, bo słońce, bo ptaki, bo kobiety – wszystko lekkie i zwiewne.
Ma gęba śmiała się dzisiaj do tego nowego, wiosennego świata.

środa, 17 marca 2010

rachuby


Kangurek – to zmiękczenie mnie zniewala, rozwala, powala… To bydlę, żaden mały zwierz…
Szymon ma jutro konkurs matematyczny. W kogo on się wdał? Jak to możliwe, że to jego ulubiony przedmiot. Geny przejęte po byłej wygrały z moimi robakami humanisty…
- Logicznie myślę – uzasadnia swój wybór mały Einstein. Mądrala mi rośnie, który mnie w kozi róg zapędził.
Rozwiązywaliśmy przez godzinę testowe zadania Kangurka. I? I mnie wzięło. Każdą cyfrę podaną w zadaniu notowałem na fiszkach, by potem dodawać, odejmować, gubić się. Nie mogłem się pogodzić z błędami, które popełniałem. Cieszyłem się, gdy nagle wyszło jak w rozwiązaniu stoi.
Dzień cyferek przybrał kolor zabawy, a miało być okropnie.
Od rana czekałem na telefon od komornika. Komunikat miał dotyczyć jego obliczeń. Nie zadzwonił. Jutro zrobię to ja, też mam swoje kalkulacje. Szymon nauczył mnie logicznego myślenia. 

wtorek, 16 marca 2010

TŁUMACZENIE



Tak jak po wódce następuje kac, a po zdradzie moralne obrzydzenie, tak stanie się i to.
W ostatnim tygodniu dostałem kilka listów od życzliwych, którzy doradzają mi porzucenie pisania bloga. Doradzają, bo poczuli w sobie moc wiedzy.
Tak jak do kawy dolewam mleko i mechanicznie odpalam papierosa, tak zdawkowo odpisuję na te tyrady lub milknę przyciskiem power komputera.
Tak jak zrobiłem sobie obrzydliwości z tysiąc, tak zrobiłem sobie kilka przyjemności. Nadal jestem hazardzistą. To wydanie jest frapujące i pomaga mi niczym seks przed zaśnięciem.
Wróciłem do pisania codziennego, co porzuciłem na rzecz pokera, a zacząłem w wieku szczenięcym, bo czternastu lat. Wróciłem do fotografii, co naszło mnie wraz z wypiciem pierwszego wina marki wino. Wróciłem do poezji, bo ten fragment grafomanii uprawiam od momentu, gdy ojcu przeszła ochota mnie bić. Jego zniechęcenie, moja twórcza wena. Znowu zacząłem pisać opowiadania, dramaty, na rozkładzie napoczęta książka.
Uratowałem się powrotem do słowa. Gdy poczuję się uratowany zupełnie, alblo znowu polegnę, wtedy wsłucham się w głos życzliwych.
Tłumaczenie moje przedstawiam jako alibi dla samego siebie. - Terapia przez pisanie – co to za gówno? Pada pytanie z czyjejś głowy. To moje, własne, przetworzone, bolesne, radosne, żadne, małe, wielkie.
Jest jeszcze jeden argument: pisząc bloga, nigdy nie skłamałem, a uczciwość słowa, to dla mnie rzecz nowa. Ciekawa. Dlatego jeszcze będę. Pisał. Marudził. Będę uczciwy. 

poniedziałek, 15 marca 2010

nie

kartki kupuję
z nadrukiem
potem ich nie wysyłam
adresów zbytek
kobiet mężatek

w listach podobają mi się
koperty
zwłaszcza gdy
przecinam język
na lepkiej krawędzi chęci 

nie czytam
nic
wcale
za dużo skojarzeń
oparzeń

w kalendarzach rysuję
kwiatki i straszne gęby
zaznaczam rocznice
rozbitych związków

nie gadam do telefonu
nie chcę
zaczynać od
przepraszam

a skąd ta wizyta?
bo urodziny?
zapomniałem
flaszka jest przypadkowa
pić nie mam z kim 

niedziela, 14 marca 2010

MŁODOŚĆ

Śnieg, deszcz, zimno. Gastronomia nieba. I w taki podły sposób mogłem nastroić swoje myślenie. Stałem się jednak pogodny, słoneczny. Zasługa Pauli i Kasi.
Miała być jedna dziewczyna. Ale… druga w obstawie, a potem - po wstępnym stresie - bawiły się obie. Szkoda, że tylko trzy godziny, ale przez pochmurność nie można było więcej. Dziewczyny zadeklarowały kolejne spotkanie, bo podobno czuły się spokojnie, bezpiecznie i zabawnie. A ja odczuwałem trochę swoją starość. Różnica czyni przeklętą sumę osiemnastu lat.
Młodość ich oczu czuję nadal. Nie tylko w obiektywie, lecz na swojej twarzy. Młodość ma swoją przeklętą, zaklętą siłę. Jest zaraźliwa nawet dla takich staruchów jak Holden. 

sobota, 13 marca 2010

nauki

Akt wymaga wysiłku i koncentracji. Wymaga rozsądku. Zdjęcia zrobione, ale nie mam zamiaru przez dzień, dwa do nich zaglądać. Obrabiać będę na spokojnie.
Brakowało słońca, relaksu myśli, ale nie jest fatalnie…i w ujęciach, i w mojej głowie. Powoli układam, zakładam niedzielną sesję. Portrety. Czy łatwiej? Nie. Inaczej.
Spisuję pomysły. Puls nowej muzyki dodaje mi ochoty na kontrolowane szaleństwo. W kratkę słucham Jana Garbarka  i…Telepopmusic. Dziwna mieszanka, ale jest mi w tym galimatiasie nut ochoczo i dobrze.
I…
myślę o pewnym liście, który dostałem od mężczyzny. List i jego słowa dały mi kopa. Nie we wszystkim się zgadzam (różnijmy się pięknie…), ale wiem, że użalanie nad sobą jest najgłupszym sposobem, który wybrałem. Tak, miewam doły. Miewam wzloty. Ale dosyć miny płaczka i rozmiękczonego dupka!
Dziękuję i przepraszam.

piątek, 12 marca 2010

autodefinicja

Zbyt długo walczyłem o siebie. Nie ma zysków z ponownego spadania w dół. Lawina strat. Tylko. Na kolana, potem powoli znowu do pionu.
Zawsze! Zawsze! Zawsze, gdy ktoś chciał na mnie wymóc spłacanie długów, wpadałem na genialny pomysł postawienia wszystko na czerwone, a potem szukałem gotówki przy karcianym stole. Myślę, że w ciągu minionych 24 godzin, byłem bliski skopiowania tej racjonalizatorskiej myśli. Dzieliły mnie strzępy. NIE! Nic z tego. Nie upadnę, nie podobało mi się tamto życie.
Od wielu dni wracam do pewnej frazy z Philipa Rotha (Wyszłam za komunistę):

„Zmiana była celem życia Iry. Jego sensem. Sensem życia intensywnego. Istotą charakteru tego człowieka jest traktowanie wszystkiego jako wyzywanie dla swojej siły woli. Zawsze musi zdobywać się na wysiłek. Wszystko odmienić. Jawi mu się to jako cel istnienia na świecie (…)”

Ira wprawdzie skończył marnie, ale sens mojego życia to te kilka zdań powyżej. Tak. Wyzwanie, życie intensywne, wysiłek, odmiana, cel.
Nie potrafiłem wczoraj rozmawiać. Racjonaliści brakowało jak cholera. Nadal jestem otępiały, nadal rozmazany, ale już mi się chcę. Byle powoli. Szybko nie stanie się nic. Dobre czy złe.
Wyparowała ze mnie myśl odwołania sesji zdjęciowych. Wiem, że mogą mi pomóc jak dawka kokainy. Pstryk, pstryk. Godzinami. Taki mam zamiar. Zamiar walki o siebie, dalszej.


Postscriptum: Macie w sobie moc. Dziękuję. Za listy, myśli i próbę dania mi w ryja. Pomogło.

czwartek, 11 marca 2010

upadek

Pan Mariusz K. ma bardzo miły głos. Z takim toby można konie kraść. Pan Mariusz mieszka w stolicy, a więc gość. Lubi swoją pracę tak bardzo, że gdy wymawia swoją profesję, przechodzi naprędce modulację. Staje się groźny, zły. Sylaba po sylabie i to mocne „R”!
- Jestem EGZEKUTOREM.
Dla mnie, Panie Mariuszu, jest pan katem.
Koniec sielanki. Twórczej błazenady. Zaraz skończy się blogowanie, robienie zdjęć. Wiele się skończy. Dla pana Mariusza dopiero się zacznie.
Konsekwencje mojego przeszłego życia, hazardu dopadły mnie, pożarły.
Dzisiaj, pierwszy raz od wielu miesięcy, pomyślałem o samobójstwie. Chybotałem się nad krawędzią peronu, za białą linią. I tak, i nie, i tak, i nie. Obrywanie płatków róży. Na kogo wypadnie, na tego śmierć.
Pan Mariusz ze swoimi formularzami i poczuciem obowiązku nie słucha tłumaczeń. Słucha pochwał przełożonych. A dorwanie mnie, to już pochwała z wpisaniem do akt.
Panie Mariuszu, nie jest pan niczemu winien.
Może pan mi zabrać aparat, który zresztą nie jest mój. Może pan ostemplować książki, płyty i koszule, wytarte spodnie i dziurawe buty. Może pan wszystko, ja już niewiele.
Bałem się pana w snach i na jawie. A kiedy pan się pojawił strach nie minął. Strach zamienił mnie w straceńca…

statystyka